06.01.2001 — syn prawniczki oraz inwestora — middle child — w latach szkolnych aspirujący pływak — student ekonomii — dorabiający jako kelner w fine dining — następca ojca w firmie — próba odnalezienia siebie od nowa — wraz z próbą naprawienia swoich błędów — INSTAGRAM
Rutyna pomagała mu zachować porządek. Wyznaczała mu rytm dnia, którego nie śmiał się zmienić.
Wstawał równo lub chwilę przed budzikiem o 5:50. Zawsze jadł śniadanie, nieważne jak bardzo mógł nie mieć na nie ochoty.
Idąc na uczelnie nigdy nie zbaczał z drogi po coś innego, niż kawę w pobliskiej kawiarni. Tak samo w drodze do pracy, czy na basen, aby nigdy nie utracić ułożonego w głowie planu dnia i wyznaczonych sobie, dopuszczalnych godzin.
To dzięki niezmiennej, trwałej rutynie był w stanie zdusić nerwy wywoływane przez pogoń za postacią idealnego syna, którym chciał być dla rodziców– dla ojca. Dzięki niej czuł się jakkolwiek pewny, bo wszystko szło zgodnie z jego myślą. Bo nie było możliwości, aby którykolwiek z elementów wymknął się spod jego kontroli.
Wierzył, że jej utrata równała się z końcem. Z przytłaczającą niepewnością, której nie potrafiłby zaradzić przed swoim kompletnym rozpadem, czego oddech i tak nieustannie czuł na swoim karku.
Myślał, że tak samo byłoby w momencie, kiedy wraz z cierpkimi, oszczędnymi słowami ojca, plan na przyszłość stracił na znaczeniu. Kiedy każdy element rutyny sprawiał wrażenie bezsensownego, a on sam nie potrafił do niej wrócić bez stającego w gardle oddechu i zalewających wyrzutów sumienia, mimo przekonania, że zrobił dobrze.
Bo jeszcze wtedy nie dopuścił do siebie możliwości na zmiany.
Kiedyś tak przerażające. Będące czymś, czego unikał niczym ognia i robił wszystko, aby im zapobiec.
Teraz pozwalające mu popaść w nowy rytm. W nową rutynę, w której równo ułożone książki i wiecznie pościelone łóżko były zastąpione przez nierówne stosy kaset i płyt muzycznych oraz zbyt jaskrawą, rzuconą bezładu poduszkę na czarną pościel.
Codzienne śniadania ustępowały miejsca wydłużanym na siłę porankom, byleby spędzić kilka minut dłużej w obecności ciepłych ramion i mamrotanych w kark słodkich słów.
A wcześniej niezłamana potrzeba zachowania porządku i kontroli nad życiem powoli zostawiała coraz więcej miejsca na, kiedyś tak przecież znienawidzone, zmiany. Sprawiające wrażenie o wiele mniej przerażających, kiedy nie musiał radzić sobie z nimi sam.
Wstawał równo lub chwilę przed budzikiem o 5:50. Zawsze jadł śniadanie, nieważne jak bardzo mógł nie mieć na nie ochoty.
Idąc na uczelnie nigdy nie zbaczał z drogi po coś innego, niż kawę w pobliskiej kawiarni. Tak samo w drodze do pracy, czy na basen, aby nigdy nie utracić ułożonego w głowie planu dnia i wyznaczonych sobie, dopuszczalnych godzin.
To dzięki niezmiennej, trwałej rutynie był w stanie zdusić nerwy wywoływane przez pogoń za postacią idealnego syna, którym chciał być dla rodziców– dla ojca. Dzięki niej czuł się jakkolwiek pewny, bo wszystko szło zgodnie z jego myślą. Bo nie było możliwości, aby którykolwiek z elementów wymknął się spod jego kontroli.
Wierzył, że jej utrata równała się z końcem. Z przytłaczającą niepewnością, której nie potrafiłby zaradzić przed swoim kompletnym rozpadem, czego oddech i tak nieustannie czuł na swoim karku.
Myślał, że tak samo byłoby w momencie, kiedy wraz z cierpkimi, oszczędnymi słowami ojca, plan na przyszłość stracił na znaczeniu. Kiedy każdy element rutyny sprawiał wrażenie bezsensownego, a on sam nie potrafił do niej wrócić bez stającego w gardle oddechu i zalewających wyrzutów sumienia, mimo przekonania, że zrobił dobrze.
Bo jeszcze wtedy nie dopuścił do siebie możliwości na zmiany.
Kiedyś tak przerażające. Będące czymś, czego unikał niczym ognia i robił wszystko, aby im zapobiec.
Teraz pozwalające mu popaść w nowy rytm. W nową rutynę, w której równo ułożone książki i wiecznie pościelone łóżko były zastąpione przez nierówne stosy kaset i płyt muzycznych oraz zbyt jaskrawą, rzuconą bezładu poduszkę na czarną pościel.
Codzienne śniadania ustępowały miejsca wydłużanym na siłę porankom, byleby spędzić kilka minut dłużej w obecności ciepłych ramion i mamrotanych w kark słodkich słów.
A wcześniej niezłamana potrzeba zachowania porządku i kontroli nad życiem powoli zostawiała coraz więcej miejsca na, kiedyś tak przecież znienawidzone, zmiany. Sprawiające wrażenie o wiele mniej przerażających, kiedy nie musiał radzić sobie z nimi sam.
ODAUTORSKO
[Może i dzbanuszek, ale nasz... >.< wpadniemy zaraz kontynuować cyrkowanko]
OdpowiedzUsuńWyobrażał to sobie zupełnie inaczej. Yosoo miał tę wyjątkową przypadłość, by poddawać się w pełni własnym wizjom dotyczącym świata nawet wtedy, gdy te odbiegały od rzeczywistości w niemal każdym szczególe. O ile wcześniej było to jedynie kolejnym frustrującym nawykiem (pewnie też nieco naiwnym), który dałoby się ignorować przy odrobinie dobrej woli, o tyle teraz sprowadziło na niego falę nieprzewidzianych emocji, z którymi nie potrafił sobie sprawnie poradzić. Wiercił się na krześle, które z niewiadomych powodów, wydawało się teraz potwornie niewygodne i starał się nie oszaleć z nadmiaru zgromadzonych informacji i wrażeń. Nie wiedział, co irytowało go teraz bardziej; czy był to nieznośny dźwięk przycisków na klawiaturze jego wysłużonego laptopa, stukających rytmicznie, gdy wpisywał w wyszukiwarkę kolejne frazy dotyczące potencjalnej pracy, której mógłby się podjąć; czy może fakt, że na kilkanaście wysłanych wiadomości, nie otrzymał jeszcze żadnej odpowiedzi. A może chodziło o coś zupełnie innego - coś, do czego wracał myślami, choć ze wszystkich sił starał się utrzymać je w ryzach? O poprzednią noc i rozmowę następującą zaraz po rozkosznej bliskości, której nie odmówili sobie w końcu po tak długiej przerwie? Soo zacisnął zęby na dolnej wardze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
OdpowiedzUsuńJesteś taki idealny. Przecież nie kłamał. Te trzy słowa wydostały się z jego ust w pełni naturalnie i chyba też trochę nieświadomie, ale nie było dowodu, który mógłby mocniej utwierdzać teraz kogoś w ich prawdziwości. Gdyby tylko mógł, powtarzałby to codziennie, bez przerwy, tak długo, aż Yechan nie przyznałby mu racji, zawierzając w końcu obrazowi, który tak wyraźnie malował się w umyśle Yosoo. Idealny w każdy calu, w każdym geście i słowie. Z każdą wadą i decyzją doprowadzającą do katastrofy. Idealny w braku perfekcji, którą próbowano zaszczepić w nich obu, od kiedy tylko pojawili się na świecie. W wyprasowanej koszuli i rozciągniętej koszulce. Z wyuczonym uśmiechem i z włosami wywiniętymi w każdą możliwą stronę, gdy dopiero wybudzał się ze snu. Obiecał sobie, że do tego wrócą. Że nie pozwoli, by tak ważny temat odszedł w zapomnienie, przykryty obowiązkami kolejnych dni i setką wzajemnie napędzających się myśli, z których każda jedna dotyczyła tematów tak odległych. Nie rozumiał - nie potrafił się w tym odnaleźć - dlaczego reakcja Chana nie była taką, jakiej się spodziewał. Dlaczego nie chciał (a może też nie mógł) po prostu przyznać mu racji i przyjąć jedno z najprawdziwszych wyznań, które Soo zdradził dobrowolnie i tak jawnie.
Z natłoku nieproszonych myśli wyrwał go dopiero głuchy dźwięk, którego nie potrafił w pierwszej chwili przypisać do niczego, co znane. Potrzebował kilku sekund, by pojąć, że powodów jego zaistnienia powinien doszukiwać się w poczynaniach Fanaberii, która niezrażona wcześniejszymi niepowodzeniami, nieustannie próbowała dostać się do zawartości wciąż nierozpakowanych kartonów. Przez chwilę chciał wstać i przerwać tę kocią farsę, ale wszystko to, z czym się właśnie mierzył, przytłoczyło go do tego stopnia, że nie nie znalazł w sobie siły nawet na to. Na pokonanie kilku niewielkich kroków i przejęcie w ramiona niewielkiej, futrzastej kulki, która z każdą godziną czuła się w mieszkaniu Yechana coraz swobodniej. Może nawet swobodniej niż sam Soo. W innych okolicznościach pewnie by go to ucieszyło. Stanowiłoby kolejny powód do tego, by jego usta rozciągnęły się w szerokim i szczerym uśmiechu; może dałoby początek czemuś więcej, do czego wracałby pamięcią w chwilach, gdy jego ciało zatapiałoby się w codziennych trudnościach. Tym razem jednak wyglądało to zupełnie inaczej, a Soo nie umiał znaleźć ani w sobie, ani w zastanych warunkach niczego, co uznałby za pozytywy. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał.
— Channie, poddaję się, nie dam rady — jęknął żałośnie, gdy poczuł za plecami znajomą, upragnioną obecność. Oddałby naprawdę dużo, by wykorzystać ten czas inaczej, choć poszukiwanie pracy było przecież jego decyzją. Niewymuszoną. Zamknął laptop z głuchym trzaskiem i oparł na nim czoło, mamrotając pod nosem kilka niezrozumiałych słów, byle tylko znaleźć ujście dla gromadzących się w nim teraz emocji. — Nigdy niczego nie znajdę, wyląduję pod mostem i zje mnie własny, niewdzięczny kot.
Usuń[let's go, baby! ]
Yosoo
Już jakiś czas temu przyłapał się na tym, że niezależnie od ciężaru tego, z czym przychodziło mu się aktualnie mierzyć, bliskość Yechana była dokładnie tym, co potrafiło sprawić, że… ponownie zaczynał oddychać pełną piersią. Nie chodziło w tym o nic konkretnego. Nie o słowa, które mogłyby stanowić najlepsze zapewnienie, nie o dotyk, w którym tonąłby bez opamiętania. O nic wyjątkowego, spektakularnego, o czym można by pamiętać latami i przywoływać to przy każdej, nadarzającej się okazji. Yosoo od dawna nie przywiązywał już zbyt dużej wagi do tych wielkich gestów. Życie nauczyło go, że mogły znaczyć mniej niż to, co kryło się w zwyczajnej codzienności. Możliwość zasypiania na kanapie podczas oglądania kolejnego odcinka ulubionego serialu, przesolona jajecznica i sprzeczka dotycząca bałaganu w łazience znaczyły dla niego znacznie więcej niż dobra, do których przywykł i które latami kojarzyły mu się z czymś, o co podobno warto było się starać. Nigdy nie spodziewał się, że stracą na wartości w starciu z czymś pozornie tak błahym jak… obecność. Świadomość, że cudze dłonie, opierające się na jego ramionach, potrafiły strącić z nich każdą osadzającą się tam bolączkę. Możliwość wymiany drobnych uśmiechów i delikatnych pocałunków. Spokój, który pojawiał się w nim zawsze wtedy, kiedy Yechan zapewniał, że każda napotkana komplikacja, miała prędzej czy później przejść do historii. Teraz wydawało się to bardziej niż oczywiste i gdyby tylko przyszło mu wieść życie bez tych słodkich przywilejów, prawdopodobnie postradałby zmysły.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że masz rację — jęknął cicho, podnosząc się i odchylając głowę do tyłu. — Ale chciałbym doprowadzić to już do końca.
Yosoo oparł się o stojącego za nim Chana i przez krótki moment spoglądał na niego z dołu. Wszystko to: spokojny wyraz jego twarzy i delikatny, tak wprawny, nacisk na barkach, powodowały, że nagromadzony w nim stres odchodził na dalszy plan i choć nadal odznaczał na tej chwili swoje wyraźne piętno, nie grał już głównej roli. A przynajmniej właśnie to próbował wmówić sobie teraz Yosoo. Czy przypuszczał, że poszukiwania pracy zrodzą w nim ogromną ochotę na to, by wyrzucić własnego laptopa przez okno w sypialni? Nie. Mimo wszystkich swoich przywar, zazwyczaj - poza kilkoma wyjątkami, o których starał się nie pamiętać - nie pozwalał sobie na to, by poddać się emocjom aż do tego stopnia. I choć było w tym coś, co uznał za nieco zawstydzające, nie potrafił ukrywać tego stanu rzeczy. Nie przez Chanem. Nie w sytuacji, w której ten znowu, mimo zapewne setki ważniejszych, ciążących na nim spraw do zaopiekowania, skupiał się na tym, by poprawić mu humor. Uspokoić i wesprzeć, mimo tego, że w podobnej sytuacji nie mógłby pewnie liczyć na to samo z jego strony. Nie w takim stopniu, nie z równą dozą taktu i delikatności. Uderzyła w niego wyjątkowość, a jednocześnie rozkoszna powtarzalność tej sytuacji. To właśnie o tym myślał, zaledwie przed kilkoma minutami, nim Chan zjawił się w sypialni. Obecność odbijająca się na każdej, mijającej sekundzie. Niezbywalne przekonanie, że mógł na niego liczyć, nawet jeśli w danej chwili nie było go tuż obok.
— Widzisz? — odezwał się w końcu, podnosząc się ostrożnie z miejsca. Zaparł się od tyłu o biurko i spojrzał na Yechana, wcale nie ukradkiem. I nie odwrócił już wzroku. — Mówiłem. Jesteś idealny.
W jego oczach nie było niepewności ani zawstydzenia, jedynie ciche przekonanie o słuszności wypowiedzianych słów. I odbicie ciepła, które w tym samym momencie rozlewało się w nim gdzieś głęboko, tuż pod żebrami. Soo miał wrażenie, że w tym konkretnym momencie wszystko w nim - serce, oddech a nawet myśli - skupiają się tylko na Chanie. Na jednej osobie, której spojrzenie potrafiło wyciszyć każdą z obaw.
Skinął jeszcze głową w kierunku kota, którego obecności nie udało się w pełni ignorować. Nie przez nieustające dźwięki lekkiego podrapywania kartonowej powierzchni, które rozchodziło się teraz po całym pokoju.
— Próbuje się tam dostać od rana.
Y.
Zupełnie odruchowo podążył za wzrokiem Yechana, zatrzymując się na tych przeklętych, nierozpakowanych kartonach, które każdego dnia przypominały mu o tym, że miał przed sobą jeszcze ogrom niezakończonych spraw. Cholera. Nie byłby do końca szczery, gdyby wypierał się, że przez pewien czas w swoim życiu, praktykował wytrwale udawanie, że problem, którego nie widział, przestawał magicznie istnieć. Tak było prościej. Ignorował więc zawzięcie wszystko, co okazywało się wówczas niewygodne lub zbyt trudne do udźwignięcia, wyczekując tego odpowiedniejszego momentu, o ile takowy miał w ogóle nadejść. Chwili, w której naiwne przekonania dopuszczały możliwość doprowadzenia wskazanego zadania do końca. Za tydzień, miesiąc… może nigdy. Rzeczy ukryte w kartonach pozwalały mu wierzyć, że wszystko, co w ostatnim czasie działo się w jego życiu było jedynie przejściowe. Kłopoty, nieporozumienia, konsekwencje własnych decyzji. I choć nigdy wcześniej nie znalazł się w bezpieczniejszych warunkach niż te, które czekały na niego w granicach mieszkania Yechana, Yosoo nie potrafił jeszcze wyzbyć się każdego z nawyków, pielęgnowanych przez długie lata. Odruchu ucieczki i zostawiania wszystkiego na bliżej nieokreślone później.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, czy jestem na to gotowy — przyznał jednak bez jakiegokolwiek zahamowania, choć jeszcze kilka tygodni temu byłoby to wręcz nie do wyobrażenia. Rozmawiali szczerze; otwarcie, ale mimo tego były jeszcze takie kwestie, których Soo bał się poruszać głośno. Zupełnie tak, jak gdyby ubranie czegoś w słowa, sprawiało, że to - cokolwiek, co go w danym momencie gryzło, przestałoby być już jedynie jego trudnością. Czymś, co nadal mógłby ignorować; albo z czym walczyłby po cichu, w ukryciu bez tej przejmującej obawy, że jego ewentualna porażka ujrzałaby światło dziennie. Milczenie było bezpieczne. Choć brak wsparcia przytłaczał przecież tak mocno.
— Może… wieczorem? — zaczął po chwili, sam nie do końca wiedząc po co, bo w tej samej sekundzie, gdy pierwszy z dźwięków spłynął mu z ust, w jego głowie zrodziło się co najmniej dziesięć różnych wymówek, dzięki którym utrzymałby dalej ten wygodny stan rzeczy. — I na razie rozpakujemy tylko jeden, dobrze? Ty wybierzesz, który.
Yosoo najprawdopodobniej sam nie rozumiał kierujących nim teraz pobudek. Tkwił w rozdarciu. Z jednej strony chciał wykonać ten ważny krok; przejść poza tę niewidzialną, wyznaczoną przez samego siebie granicę i poczuć to, czego pragnął tak bardzo - że naprawdę był tutaj mile widziany. Że niezależnie od wszystkiego, dom Yechana stawał się powoli także tym jego. Kawałek po kawałku, powoli, ale sukcesywnie. Z drugiej jednak… jakiś niezrozumiały ciężar wciąż zalegał mu gdzieś w okolicach żołądka i sprawiał, że każdy z uroczych, kuszących scenariuszy, spotykał się prędzej czy później z jakąś koszmarną wizją, sprowadzającą wszystko do totalnego niewypału. Pierwszy raz od bardzo dawna, miał jednak ochotę powalczyć: nie tylko ze złośliwością losu, która odznaczała się na nim wyjątkowo wyraźnie, ale także ze samym sobą. Z każdym z uciążliwych przyzwyczajeń, które utrudniały mu to, by czerpać bez zastanowienia z oferowanych mu możliwości. I chyba powoli docierało do niego, że nie musiał robić tego sam.
— Może mógłbym jakoś pomóc z obiadem? — zaproponował nagle, podnosząc przy okazji laptopa z biurka, co jasno sugerowało, że pracę w tym miejscu uważał aktualnie za zakończoną. — Pójdę z tobą. Przeniosę się z tym do kuchni, ale jak tylko znajdziesz dla mnie zajęcie, od razu odstawiam poszukiwania na bok. I nie spalę żadnej patelni. Słowo harcerza.
Soo przycisnął jedną z dłoni do serca, z wyraźnym rozbawieniem i nie czekając na reakcję Yechana, wyminął go sprawnie, kierując się stronę kuchni. A fakt, że nigdy nie miał niczego wspólnego z harcerstwem, okazywał się w tej chwili naprawdę nieistotny. Chciał po prostu... przestać myśleć; przejmować się tym, co zjadało go od środka. Potrzebował komuś zaufać. Znowu.
— Nie wiem, czy cokolwiek przejdzie mi przez przez gardło, ale może chwila przerwy rzeczywiście dobrze mi zrobi.
Y.
Stopniowe otwieranie się przed Chanem było dużo łatwiejsze niż mógł początkowo przypuszczać. Soo wątpił oczywiście, by jego własne zachowanie, przestało go kiedykolwiek dziwić; by każde z niewymuszonych wyznań, które coraz częściej opuszczały jego usta, stały się pewnego dnia czymś zupełnie naturalnym. By nie wywoływały w nim fali wstydu; nie doprowadzały do chwilowego zastygnięcia, wstrzymania oddechu. Ku własnemu zdziwieniu, zaczynał jednak akceptować ten stan rzeczy. Oswajać się z myślą, że mimo tego chwilowego - choć tak wyraźnego - dyskomfortu, szczerość, którą oferował Yechanowi coraz częściej, była dokładnie tym, co chciał mu dać. Dzisiaj i jutro. Bez żadnego terminu ważności. Wszystko, co działo się w jego ciele przy okazji ujawniania coraz większego skrawka samego siebie, zdawało się stanowić naprawdę niewielką cenę, jaką musiał ponieść w zamian za to, by widzieć w oczach chłopaka ten wyjątkowy błysk. Niewinne złudzenie, pojawiające się zawsze wtedy, kiedy obaj stawiali kolejny krok na drodze mocniejszego nadbudowania… czy może też uzdrawiania swojej relacji.
OdpowiedzUsuńTonął w tym bez reszty. Zupełnie tak jak teraz, gdy zatracił się w tym spojrzeniu tak bardzo, że z pełnego odrętwienia wyrwał go dopiero mocniejszy nacisk w okolicach bioder i szarpnięcie, którego nie był na początku w stanie poprawnie zinterpretować. Potrzebował chwili, by uzmysłowić sobie, że nie stał już stabilnie o własnych siłach, tylko siedział na blacie, w zajmowanym przez siebie zwykle miejscu, czym niejednokrotnie musiał doprowadzać przecież Chana do szału.
— Ale… — zaczął bez zastanowienia, w niepowstrzymanym odruchu, bo naprawdę nie rozumiał tego, co wydarzyło się tutaj zaledwie przed kilkoma sekundami. I pewnie w innych okolicznościach walczyłby z tym z całych, zebranych w sobie sił. Wyrzuciłby z siebie niezliczoną ilość ciętych komentarzy i droczył się tak długo, dopóki Yechan nie poddałby się w końcu z braku lepszych perspektyw na dalszy rozwój dnia. Ale nie tym razem. Teraz potrafił tylko… siedzieć. Rzeczywiście, tak jak mu polecono, choć przecież tak wiele cisnęło mu się właśnie na usta. Choć ciało sami rwało się do przodu.
Było w tym coś wyjątkowego. Na swój sposób intymnego, bo chyba pierwszy raz od kiedy zaczął bywać w kuchni Yechana częściej niż w tej własnej, nie spotkał się z grymasem niezadowolenia wykrzywiającym jego twarz, gdy zalegał na blacie, zamiast na krześle. Pierwszy raz Chan usadził go tam osobiście. Pierwszy raz nie prosił, by przeniósł się gdzie indziej. Wszystko to przytłoczyło go tam bardzo, że przez dłuższą chwilę Soo nie potrafił zebrać swoich porozstrzaskiwanych myśli w całość. Chciał zbyt wiele teraz, w tym jednym momencie. Pragnął tkwić bezpiecznie w miejscu i ruszyć do przodu, by wtulić się w Yechana z całą swoją mocą. Milczeć, rozkoszując się chwilą i wylać z siebie morze słodkich słów, które przywołałyby na twarzy chłopaka ten znajomy, delikatny uśmiech. Ogrom sprzecznych pragnień zalał go zbyt mocno i chyba tylko cudem zdołał się z tego w końcu otrząsnąć.
— To tak nisko mnie cenisz? — chciał zabrzmieć teraz poważnie, ale lekki uśmiech, który czaił się w kącikach jego ust, zdradził, że tak naprawdę był od wspomnianej powagi niezwykle daleki. — Twoim zdaniem nadaję się tylko do tego, by ładnie wyglądać?
Wiedział, że to nieprawda, ale nie potrafił odmówić sobie tej drobnej zaczepki. Czegoś tak błahego, a tak cennego w kontekście powrotu do pewnej normalności, za którą tęsknił na długo, nim zdał sobie z tego w ogóle sprawę.
Podciągnął jedną nogę do góry i opierając brodę na kolanie, śledził uważnie wzrokiem każdy z ruchów Yechana. Chcąc nie chcąc musiał zmierzyć się z tą myślą, że najprawdopodobniej nigdy nie zdoła dorównać mu w kuchni. Nie żeby specjalnie próbował.
— Mimo wszystko wolałbym się do czegoś przydać — przyznał po chwili, wyciągając przed siebie dłoń i strącając delikatnie z ramienia Yechana jakieś nieistniejące okruszki. Musiał go znów dotknąć. Chociaż przez sekundę. — Tak naprawdę. Nie mogę tylko siedzieć i zajmować ci miejsca w życiu.
Y.
Zastygł wyraźnie w miejscu, mimo i tak mocno ograniczonego pola do wykonywania jakichkolwiek ruchów. Był częścią życia Yechana. To nie tak, że Soo nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie potrafiłby może wskazać tego jednego momentu, w którym coś między nimi zmieniło się bezpowrotnie; nabrało tempa, ruszyło w nowym, tak znaczącym, kierunku, ale… wiedział to - czuł to całym sobą. Nie było już chyba takiej mocy, która byłaby w stanie odciągnąć go od Chana, wyrwać ze wspólnej codzienności, dzielonej przestrzeni i czasu, który wzajemnie sobie dawali. Zdążył się do tego całkiem mocno przyzwyczaić. I choć zazwyczaj miał w kieszeni co najmniej kilka planów awaryjnych, mniej lub bardziej logicznych, tym razem nie umiał już wyobrazić sobie swojego życia bez obecnego w nim Yechana. Wszystko to wydawało się tak nierealne: wizja poranków bez drobnej czułości i słodkiego przywitania, które nastrajało go pozytywnie na resztę dnia. Popołudniowe godziny bez przerywników w postaci krótkich wiadomości, tak idealnie przypominających o tym, że nie był już sam. I wieczory wypełnione czymś, o czym nawet nie wiedział, że potrzebował. Nie.
OdpowiedzUsuńCoś ukłuło go w okolicy żołądka.
— To dobrze — skwitował szybko, byle tylko wyprosić z umysłu te przytłaczające myśli. Byle pozbyć się ich tak szybko, jak tylko potrafił, niezależnie od tego, czy wypowiadane właśnie słowa, miały okazać się jednymi z najszczerszych i jednocześnie najbardziej obnażających, jakie kiedykolwiek wypowiedział. — Bo chyba nie umiem już inaczej. Gdybyś kazał mi teraz nagle zniknąć, pewnie do reszty bym już oszalał.
Yechan dał mu coś, czego Soo nigdy wcześniej nie zdążył potraktować poważnie. Świadomość, że to właśnie w tych drobnych i pozornie błahych gestach, krył się cały sens. Wszystkiego. Życia, relacji… miłości. Że krótka, wysłana pospiesznie wiadomość - niewinny zlepek liter - niosła za sobą dowody na uważność i pamięć. Że niewymuszony, delikatny pocałunek złożony ukradkiem gdzieś w kąciku ust, ukrywał pełen wachlarz uczuć, których nie trzeba było już określać słowami. Bo to co było między nimi, nie potrzebowało niczego więcej; gorących deklaracji, wyniosłych słów i wielkich gestów. Potrzebowali tylko siebie - czasu, spokoju i zaufania, które mimo wszystkich tych komplikacji, udawało im się odbudowywać na nowo. Jeśli po całym podejmowanym przez niego trudzie, na końcu długiej drogi byłoby wszystko to, co miał teraz - Yosoo był gotów na podjęcie się każdego wyzwania. Na stawienie czoła każdej przeciwności, jeśli wysiłek doprowadzałby do tego, że każdego wieczoru zasypiałby otulony tymi konkretnymi ramionami. Z tym konkretny oddechem rozbijającym mu się na karku.
Chciał dodać coś jeszcze, ale miał wrażenie, że czegokolwiek by teraz nie powiedział, zaplątałby się we własnych wyznaniach tak bardzo, że nawet Chan - z całą zebraną w sobie cierpliwością i uważnością, nie dałby rady się w tym połapać. Zeskoczył więc z blatu i w kilku krokach znalazł się przy lodówce, by bez chwili zwłoki wypełnić powierzone mu zadanie. Albo jego część.
— Pijemy ten twój dziwny, zielony sok — zdecydował, łapiąc za dość sporą butelkę i ignorując fakt, że pewnie powinien wcześniej zapytać, czy ta opcja w ogóle wchodziła teraz w grę. Milczał za to przez moment, przyglądając się wnikliwie etykiecie, nim ponownie otworzył usta. — Jabłko i seler? Jestem prawie pewny, że zmuszanie kogokolwiek do picia takich rzeczy, zakrawa o przestępstwo. Ale niech stracę.
Odstawił butelkę na blat, chyba nieco zbyt energicznie, biorąc pod uwagę fakt, że przyjemną ciszę panującą do tej pory w kuchni, przerwało nagle głośne, niezbyt przyjemne stuknięcie. Yosoo nie przejął się tym jednak za bardzo, bo już kilka sekund później oplatał Yechana ramionami, opierając mu brodę na barku i zawieszając wzrok na zawartości patelni.
— Gdybyś rok temu powiedział mi, że to wszystko co było między nami, zaprowadzi nas właśnie do tego momentu, pewnie bym cię wyśmiał — przyznał, nieświadomie wzmacniając swój uścisk. — A teraz nie boję się niczego bardziej niż tego, że mogłoby cię nie być obok.
Y.
— Wszystkie te dziwaczne mieszanki smakują jak smutek. — Było w tym wiele przesady, wiedział o tym. Tak dawno nie pozwalał sobie jednak na tę, tak typową dla niego, teatralność graniczącą z groteską, że nie potrafiłby odmówić sobie tej drobnej przyjemności nawet wtedy, gdyby wiązało się to z nieuchronną katastrofą. Nie tym razem; nie tutaj. — Ale mogę się zgodzić na ogórka i pietruszkę. Nie mieszaj mi warzyw z owocami. To mój jedyny warunek.
OdpowiedzUsuńByło w tym coś wyjątkowego - coś nie do podrobienia. Z każdym kolejnym dniem, wspólnym śniadaniem, sprzeczką, z chwilą dzieloną na kanapie, z każdą kolejną zaczepką, która mogła irytować tak mocno, że kładła cień na wszystko, co dobre, Yosoo uświadamiał sobie tylko bardziej i bardziej, jak wiele… zyskał. Jak wiele zrozumiał i doświadczał przy Chanie. Z nim i dzięki niemu.
Latami mierzył się wymaganiami, które szybko okazały się nierealnymi do spełnienia. Dorastał nie wiedząc, kim jest; w domu pełnym zasad i kłamliwych wizji dotyczących tej - rzekomo - idealnej wersji późniejszego życia. W domu, w którym nikt nie słuchał i nie zadawał pytań; na pewno nie tych niewygodnych. Nauczył się więc tego, co na długi czas stało się jego niezawodną tarczą; maską, za którą bez przeszkód mógł chować wszystko, na co sam nie był chyba jeszcze w pełni gotowy. Unikał odpowiedzi, które mogły przynieść ze sobą więcej szkód niż pożytku - cokolwiek miało to wówczas oznaczać. Śmiał się wtedy, kiedy było trzeba, milczał tam, gdzie jego słowo nie miało żadnej wagi. Istniał. Dwadzieścia trzy lata. A potem sen się skończył. Nie powolnie, jak mógłby sobie tego życzyć. Przebudzenie przyszło nagle, zupełnie tak, jak gdyby ktoś, w środku nocy, wylał na niego wiadro zimnej wody. I gdy minął pierwszy szok, gdy przyzwyczaił się do nowych warunków, zrozumiał, jak wielu dobrych rzeczy sobie do tej pory odmawiał.
Wiedział, że zdaniem ojca, matki i pewnie mnóstwa innych osób, popełniał jeden błąd za drugim. Że kroczył prostą ścieżką, prowadzącą do jego prywatnego upadku. Nie mógłby jednak zgodzić się z tym zdaniem nawet wtedy, gdyby cały świat starał się przekonać go uparcie o jego prawdziwości. Nie było takiej siły, która mogłaby go do tego zmusić, gdy wystarczyło tak niewiele, by przepadał. Nie umiałby dostrzec choćby zalążka zła w cieple, które wypełniało jego ciało za każdym razem, gdy przytulał się do Yechana. Nie widział niczego niewłaściwego w uśmiechu, którym go obdarzał. W bliskości, w której odnalazł nie tylko spokój, ale i najprawdziwszy rodzaj spełnienia; w zrozumieniu, o które nigdy nie musiał prosić. Które po prostu między nimi było.
— Wiesz co? — zapytał cicho, wkładając całe pokłady silnej woli w to, by w końcu się od niego odsunąć. — Wychodzę stąd. Za dużo w tym ckliwości. Trochę mnie mdli
Nie mówił poważnie. Był też stuprocentowo pewny, że Chan wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Raz, że znał Soo zbyt dobrze, by nabrać się na te tanie sztuczki; dwa - ton chłopaka, pełen wyraźnego rozbawienia, zdradzał go lepiej niż słowa.
Nie pierwszy zresztą raz.
Yosoo chwycił pospiesznie laptopa i dwa puste talerze nim wymknął się z kuchni, by zgodnie z wcześniejszą prośbą Yechana, nakryć do stołu w salonie. I choć niedbałe ustawienie przy sobie dwóch naczyń nie było pewnie szczytem jego możliwości, uznał, że tyle musiało na razie wystarczyć.
Zajął jedno z miejsc i ponownie oddał się niezbyt udanym poszukiwaniom pracy, przeklinając w myślach wszystkie, odwiedzane przez niego portale z ogłoszeniami, cudem tylko powstrzymując się przed tym, by nie skomentować tego, jak bardzo męczące było to zajęcie. Śledził stronę po stronie i niemal w tym samym momencie, w którym usłyszał za sobą znajomy rytm kroków, jego oczy rozszerzyły się nagle, gdy napotkały na interesujący go nagłówek.
— Channie! — zaczął, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa. — W skali od 0 do 10… Jak bardzo bezczelne wydaje się odpowiadanie na ogłoszenie wystawione przez zoo, do którego regularnie się wcześniej włamywałem?
🤡
Od kiedy po jednej z imprez, której chyba nie pamiętał już nawet zbyt dobrze, postanowił wywrócić swoje poukładane życie do góry nogami, Yosoo naprawdę rzadko poświęcał uwagę temu co wypadało, a co było dla tego twierdzenia zupełną odwrotnością. Nie potrafił zmusić się do tego, skoro i tak - we własnej opinii - przekroczył już dawno tę niewidzialną granicę, zza której nie tylko nie mógł, ale przede wszystkim nie chciał już wracać. Jeden punkt więcej na niekończącej się liście potknięć i skandali, nie robił zatem dużej różnicy. Przynajmniej nie teraz, kiedy mógł swobodnie odnajdywać się w spokoju i bezpieczeństwie, oferowanym mu nieprzerwanie przez Chana - przez ciągłą obecność, miejsce w jego mieszkaniu, przez każde słowo zapewniające o tym, że niezależnie od napotykanych przeciwności, mieli dać sobie radę. Razem.
OdpowiedzUsuńPytanie o to, czy aplikowanie o pracę w ogrodzie zoologicznym, stanowiło działanie zdroworozsądkowe, było dla Soo jedynie czystą formalnością. Nie oczekiwał poważnej odpowiedzi ani rozmowy, która wymagałaby od niego większego zaangażowania. Prawdę mówiąc, potraktował to raczej jako formę żartu - cokolwiek, co pozwoliłoby mu na wyzbycie się ogromu stresu i napięcia, które nie opuszczały jego ciała od samego rana. Albo i wczorajszego wieczora, gdy leżąc w łóżku, wtulony w plecy Yechana, odważył się poruszyć kwestię poszukiwania pracy. Nie był więc gotów na żadną konfrontację. Chciał jedynie powiedzieć kilka słów, być może okrasić to którymś ze swoich wymownych uśmiechów albo niedbałym wzruszeniem ramion. Istniało spore prawdopodobieństwo, że był to właśnie jeden z głównych powodów, dla których w pierwszym momencie nie przywiązał do słów Yechana większej wagi, skupiając się na tym, jak przyjemnie poczuł się, gdy ten znów znalazł się tuż obok niego - gdy otaczał go ramionami, nawet jeśli w celu zupełnie innym niż kolejny przejaw bliskości. Z tak niewielkiej odległości Chan pachniał jak późne popołudnie. Jak miejskie powietrze nagrzane przez słońce; niedopita kawa i koc rzucony na kanapę - jak spokój - jak wszystko, co Yosoo znał i przy czym czuł się bezpieczny. Nadal nie rozumiał do końca, jak to możliwe, że zwykła, niewymuszona obecność drugiej osoby potrafiła wyciszyć w nim tak wiele. Wszystko, co jeszcze tak niedawno drżało mu pod skórą, ustępowało obecnie miejsca miękkości, rozluźnieniu, trochę niedorzecznemu, jak gdyby ciało zdążyło już zapomnieć, że kiedyś musiało czuwać niemal bez przerwy. Przesunął więc bez słowa miskę z ryżem bliżej, przekładając sobie na talerz dość znaczącą porcję. I choć mogło to brzmieć absurdalnie, Yosoo czerpał z tego właśnie niesamowitą przyjemność: nie z możliwości zaspokojenia głodu, bo przecież tego nie czuł jeszcze prawie w ogóle, a z potrzeby robienia czegoś… zwyczajnego. Czegoś, co nie wymagało od niego ani decyzyjności, ani odwagi.
Choć, zgodnie z tym co powiedział w kuchni, jedzenie czegokolwiek nie znajdowało się właśnie na szczycie listy jego priorytetów, odnajdywał w każdym ziarenku ryżu coś takiego, co dawało mu to dziwaczne ukojenie, którego nie czuł od miesięcy. Nabrał odrobinę i powtórzył w myślach pytanie, które zaledwie chwilę wcześniej spłynęło naturalnie z warg Chana, chcąc zaszczycić je w końcu odpowiedzią. I dzieliło go od tego może pół sekundy, jednak…
— Nie, ale… — zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. — Channie!
Ostry dźwięk metalu, odbijający się o powierzchnię talerza, zdawał się rozbrzmiewać w pokoju nienaturalnie długo i głośno, gdy Soo wypuścił sztuciec spomiędzy palców. — Ty we mnie nie wierzysz!
To nie było pytanie. Yosoo był przekonany, że w tej jednej sekundzie, w której dotarł do niego sens słów Yechana, zdołał przejrzeć go tak sprawnie jak chyba nigdy wcześniej, choć i zazwyczaj nie miał na tym polu większych trudności. Odsunął się odruchowo, wychylając się na krześle na tyle, na ile pozwoliła mu konieczność zachowania równowagi.
— Naprawdę uważasz, że nie dałbym sobie rady.
Y. 😡
Prawdę mówiąc - jedyne o czym marzył to jak najszybsze poderwanie się z miejsca i zaszycie w jakimś odległym kącie mieszkania, gdzie bez przeszkód ukryłby się przed spojrzeniem Yechana. Albo i poza nim, nie stanowiło to już chyba większej różnicy. Soo czuł podskórnie, że naprawdę niewiele dzieliło go od tego, by podnieść się z krzesła, zarzucić niedbale jedną ze zbyt dużych bluz i… ruszyć tam, gdzie poniosłyby go nogi. Przed siebie, gdziekolwiek, może do ogrodu zoologicznego, może do centrum, może do pierwszego autobusu, na jaki trafiłby w trakcie swojej nieprzemyślanej wędrówki. Odezwał się w nim ten dawno uśpiony nawyk uciekania od problemów; niewygodnych pytań… od braku komfortu, nawet jeśli tylko chwilowego i zupełnie naturalnego dla danej sytuacji. Albo tego, który pojawiał się nieprzewidzianie, gdy rozumiał coś zupełnie odwrotnie niż powinien; gdy dopowiadał do czyichś słów sens, którego nigdy tam nie było; gdy odnajdywał motywy, do których nikt nie zbliżył się choćby o cal.
OdpowiedzUsuńDokładnie tak, jak teraz.
Yosoo był ogromnie wdzięczny za to, że Yechan - zupełnie tak jakby przewidział kolejność jego przyszłych, ewentualnych ruchów - zacisnął dłoń na jego ramieniu, nie puszczając go nawet na moment. Choć w pierwszej chwili, miał ochotę szarpnąć ręką i wyrwać się z tego złośliwie kojącego uścisku, zdusił ten odruch w zarodku. Jak nigdy wcześniej.
Wiedział, że Chan ma rację. Wiedział, że nie zamierzał powiedzieć żadnej z rzeczy, która została mu zarzucona. Wiedział, że był ostatnią osobą, która przestałaby wierzyć w jego sukces.
I przez krótki moment, kilka sekund zaledwie, Soo poczuł, jak zalew go wstyd.
Bo znów dał się niepotrzebnie sprowokować - i to samemu sobie. Bo pozwolił, by niezrozumiały pęd emocji porwał go bez pamięci i przejął kontrolę nie tylko nad myślami, ale też słowami, które wylewały się z niego, mimo że wcale tego nie chciał. Męczył się z potrzebą cofnięcia wszystkiego, co zrobił i powiedział w trakcie minionych pięciu minut, ale…
właśnie wtedy, właśnie z powodu wszystkiego, co w nim narastało, zrobił coś, czego nie był w stanie przez długie lata. Przed czym bronił się tak zaciekle, jak gdyby obawiał się, że sprawi mu to fizyczny ból.
— Przepraszam — rzucił cicho, ale z tak ogromną szczerością w głosie, że ta wbiła w krzesło jego samego. — Nie wiem, co mi odbiło.
Podniósł spojrzenie i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Yechana, prosząc w duchu, by ten nie tylko się teraz nie cofał, ale i nie puszczał tego punktu na ramieniu, bo… istniało zbyt duże ryzyko, że bez tej iluzji uziemienia, Soo rozpadłby się już zupełnie i może nieodwracalnie. Jak te cholerne ziarenka ryżu, które Chan zbierał cierpliwie z jego spodni, choć przecież wcale nie musiał. Nie było nic mniej istotnego.
— Stresuję się — ciągnął więc, na pół świadomie. — To pierwszy raz, kiedy robię coś takiego i chcę to mieć jak najszybciej za sobą. Chcę zacząć być przydatny i nie mów mi, proszę, że jestem już teraz, bo wiesz doskonale o co mi chodzi.
Nie potrafiłby wyjaśnić podstaw tego przejmującego przeświadczenia, że od kiedy stanął wtedy w progu mieszkania Powella, w ten pamiętny wieczór, który był bliźniaczo podobny do wielu innych, a jednak zmieniał wszystko - nie był niczym więcej niż obciążeniem. Dodatkowym talerzem do napełnienia, połową zawartości kosza na pranie, dorobionym kompletem kluczy. I dwoma rozbitymi szklankami. Chyba nic nigdy nie bolało go bardziej. Nic mocniej nie mieszało w głowie.
Spróbował więc skupić się na czymś innym, ale szczerze wątpił, by Yechan pozwolił mu na komfort tej drobnej ucieczki. Niewinnego wymyku, który zdejmował ciężar z jego barków zaledwie na chwilę.
— Oprócz zoo, jest jeszcze sklep muzyczny i kawiarnia z jakimiś dziwnymi rogalikami, których nazw nie umiem poprawnie wymówić. Ale jest blisko. I ma godziny otwarcia podobne do twojej restauracji — przyznał, opierając łokcie na stole i zawieszając spojrzenie na ekranie laptopa. — Co myślisz?
Y. 🥺
To nie tak, że nie brał pod uwagę wysłania wiadomości do każdego ze wspomnianych trzech miejsc, ale mimo to, gdy tylko propozycja Yechana dotarła do jego uszu, Soo miał wrażenie, że był w tym temacie jeszcze bardziej pogubiony niż mogło się to na początku wydawać. A nie sądził, że było to jeszcze w ogóle możliwe.
OdpowiedzUsuń— Okej — szepnął więc, nie wiedząc, czy głos ugrzązł mu w gardle bardziej z powodu niezrozumiałego wstydu czy faktu, że była to kolejna rzecz, której nie potrafił doprowadzić od początku do końca w pojedynkę. — Tak zrobię. Może ktoś jakimś cudem w końcu się odezwie.
Potrzebował wsparcia w najprostszych sprawach związanych z banalną codziennością, choć latami pozwalał sobie tkwić w przekonaniu, że doskonale radził sobie sam; że był zupełnie niezależny, gotowy do podejmowania najróżniejszych, najbardziej pokręconych i ryzykownych decyzji, jakie można sobie było tylko wyobrazić. Tymczasem wystarczyło coś tak niewielkiego - drobnego w swym całokształcie, by wytrącić go z równowagi i sprawić, że każdy kolejny krok wydawał się nie tyle trudniejszy, ale zwyczajnie niemożliwy do wykonania. Przynajmniej dopóki tuż obok nie pojawiał się Yechan. Póki nie kładł na jego ramieniu własnej dłoni, nie zapewniał - tym typowym dla siebie, równie kojącym, co irytującym - tonem, że wszystko będzie w porządku. Póki nie patrzył na niego tak, jakby wierzył w jego możliwości dużo bardziej niż sam Soo uczynił to tak naprawdę kiedykolwiek do tej pory. Zawsze wtedy, kiedy życie postanowiło pokazać mu środkowy palec, Yechan był tym, który trzymał Yosoo w całości. Zawsze kiedy upadał, to właśnie jego dłoń, wyciągnięta cierpliwie i w ciszy, dawała mu wystarczająco dużo siły i oparcia po to, by się podnieść. Raz za razem. Nie znaczyło to oczywiście, że problemy znikały, dawały za wygraną - było zupełnie odwrotnie, ale czasem wystarczył ten jeden gest, spojrzenie przepełnione zrozumieniem, by ciężar opadający na ramiona, wydał się nagle dużo mniejszy niż jeszcze sekundę wcześniej.
Do niedawna Soo był przekonany, że obraz, który tworzył starannie długimi latami - ten najbardziej złożony, bo dotyczący samego siebie - był gwarantem bezpieczeństwa, z którego czerpał każdy, z kim przyszło mu dzielić choćby część danego dnia. Z Yechanem było podobnie. Soo pozwolił sobie wierzyć, że w tej relacji to właśnie on powinien być tym, który wchodził przebojowo i bezmyślnie przez każde, pozornie solidnie zaryglowane nawet, drzwi. Tym, który powie o trzy słowa za dużo, ściągając na nich jednak nie tylko potencjalne kłopoty, ale i ogrom rozwiazań, które pozostawały niedostępne dla każdego, kto bał się po nie sięgnąć. Trwał w tym przekonaniu o wiele za długo, bo sam pogubił się w tym, co było prawdą, a co jedynie sekretnie zaprojektowaną grą pozorów i drobnych przekłamań. Być może to właśnie dlatego teraz, gdy okazywał się tak nieporadny, wszystko bolało o wiele bardziej. Było trudniejsze do nazwania wprost; zbyt skomplikowane do wyjaśnienia i niemożliwe do odarcia z maski. Na razie.
Przekierował więc całą uwagę na rozesłanie tych trzech, krótkich wiadomości, przeciągając moment zamknięcia laptopa do absurdalnych wręcz granic. A potem mieszał sztućcami w niezgrabnej kupce smażonego ryżu, jakby miało mu to pomóc w zebraniu myśli, które od dłuższego czasu nie stanowiły już czegoś, w czym miałby się szybko i sprawnie odnaleźć na nowo. Choć przecież musiał, prawda?
Powinien.
I właśnie wtedy, gdzieś między nieprzyjemnym zgrzytem, który wybrzmiał, gdy przejechał widelcem po powierzchni talerza, a nieświadomym podgryzieniu wargi, Soo poczuł przypływ czegoś, co zmusiło go w końcu do samodzielnie podjętego działania. Niewielkiego, ale znaczącego więcej niż wszystko, na co zebrał się w przeciągu ostatnich dwóch tygodni.
— Wiesz co? Rozpakujmy dzisiaj każdy z tych kartonów. — Nie mówił jeszcze z całkowitą brawurą, ale już nie cicho i niepewnie. — Nie jeden. Zmieniłem zdanie. To… nie powinno tak długo czekać.
Czy działał impulsywnie? Być może. Czy nadal tliła się w nim obawa, że gdy tylko podniesie się z miejsca, cała nagromadzona w nim odwaga, zniknie bezpowrotnie, a rozłożenie własnych rzeczy w mieszkaniu Yechana okaże się jednym z najtrudniejszych zadań, które przyszło mu wykonać? Tak. Ale chciał się w tym odnaleźć. Teraz i właśnie z nim.
UsuńY.
Nowa, świeża codzienność nie przychodziła z hukiem. Yosoo wiedział już - lepiej niż kiedykolwiek wcześniej - że ta nie ogłaszała swojego nadejścia nawet w najbardziej subtelny sposób. Po prostu… zjawiała się pewnego dnia, bez ostrzeżenia, cicho; ukradkiem. Wchodziła przez niedomknięte drzwi lub uchylone okno. Osiadała na wybranym miejscu, wygodnie i trwale, zupełnie tak jakby była tu od zawsze. Rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu wydawały się tak oczywiste, nagle stawały się obce. Opatrzone elementy codzienności przestawały pasować, drażniły lub nudziły, a on sam miał wrażenie, że wciąż grał w tym przedstawieniu, według znanego sobie scenariusza, choć wszyscy pozostali obrali już inne, czasem nawet w pełni odmienne od przypisanych im wcześniej ról.
OdpowiedzUsuńNowa, świeża codzienność przerażała niemal tak samo mocno jak wabiła i mimo wielu podejmowanych prób, nie potrafił poddać się jej tak łatwo. Trudno było zaakceptować przecież to, że nie był to już jedynie ten przejściowy moment; nie chwilowa zmiana. Nie coś, w czym wytrwałby pewnie dwa, trzy tygodnie, a potem wrócił na znane tory, śmiejąc się głośno z każdej, napotkanej komplikacji. To była nowa rzeczywistość. Inna. Czasem boleśnie różna od wszystkiego, co znał. Ryzykowna, czasem zimna, a kiedy indziej tak rozkosznie ciepła, że nie umiał już wyobrazić sobie istnienia gdziekolwiek poza jej granicami. Prawdziwa. W tej nowej rzeczywistości nie szło już niczego cofnąć, ominąć, owiać milczeniem. Jedyne, na co mógł się zdobyć to… nauczyć się w niej żyć. Wiedział o tym, a mimo wszystko wciąż łapał się na tym, że w chwilach większej nieuwagi; gdy Chan znikał, pochłonięty pracą lub nauką, Yosoo próbował nieświadomie wracać do starych nawyków. Może chodziło o czyste przyzwyczajenie, a może o fakt, że takie działanie pozwalało mu naiwnie wierzyć, że istniał sposób, by połączyć razem te dwa, obce światy. To, co kiedyś i to, co teraz. By - nie tyle cofnąć czas - ale odnaleźć ukrytą ścieżkę, dzięki której dałby radę być w dwóch miejscach jednocześnie. Czasem poddawał się tej myśli, pewnie zbyt mocno i nieco dłużej niż wypadało, ale za każdym razem, gdy wydawało się już, że zdołał przepaść bez reszty, przychodził moment otrzeźwienia. Zrozumienia, że to, co pozostawił za sobą, na zawsze miało pozostać już właśnie tym - jedynie przeszłością, do której mógłby wracać myślami, z delikatnym uśmiechem na ustach lub ściskiem żołądka, w zależności od tego, które ze wspomnień szybciej pojawiłoby się w jego umyśle. Że to, co było, nie miało już wracać, bo właśnie tutaj, w tej pozornej pustce, rodziło się coś innego. I choć wiele rzeczy wciąż niosło ze sobą sporo trudności, Soo chciał nauczyć się oddychać. Od nowa.
Dotarło to do niego na długo przed dzisiejszym wieczorem, ale i tak nie mógł wyzbyć się wrażenia, że gdy siedzieli wraz z Chanem na podłodze w sypialni, zatopieni w kartonach i setce najróżniejszych, zupełnie przypadkowych bibelotów, ta myśl uderzyła w niego z mocą, jakiej nigdy by się nie spodziewał. Czaiła się już od momentu zakończenia posiłku, rosnąc na sile podczas pospiesznie wypitej herbaty i wspólnego zmywania naczyń, wyczekując tego jednego momentu, gdy Soo nie miał jak się przed nią bronić.
— Nie wiem, jakim cudem to jeszcze żyje — przyznał, przyglądając się niewielkiemu sukulentowi w intensywnie pomarańczowej doniczce z domalowaną, krzywą kaczuszką. — Chociaż przeprowadzka nie była chyba najgorszym, co przeżył.
Yosoo nigdy nie miał ręki do kwiatów, ale nie przeszkadzało mu to dorobienia się kilku niewielkich roślinek, które - zdaniem młodej pracownicy kwiaciarni przy kampusie - miały być odporne na wszystko. Nie wiedział oczywiście, czy owe “wszystko” obejmowało również kilkudniowe zaleganie w ciemnym kartonie, ale póki zieleń wciąż pozostawała… zielona, nie zamierzał przesadnie się tym zamartwiać. Nie teraz, kiedy miał na głowie znacznie poważniejszy problem.
Jego palce nieświadomie mocniej zacisnęły się na ceramicznej powierzchni, gdy zastanawiał się, jakich słów powinien właściwie użyć. Poprosić? Zaproponować? Nigdy nie przypuszczał, że znalezienie miejsca dla własnych rzeczy w mieszkaniu Yechana, okaże się zadaniem nie tyle trudnym, co zwyczajnie… onieśmielającym. Niezależnie od tego, jak bardzo starałby się to ukryć.
Usuń— Potrzebują światła. Podobno... — ciągnął więc nieporadnie, zdając sobie sprawę, że nie mógł odwlekać tego w nieskończoność. Tym bardziej, że podłoga w sypialni zaczynała przypominać plac zabaw dla Fanaberii. — Dużo go chyba na twoim biurku.
Y.
ciekawe..
OdpowiedzUsuńhttps://www.bulletgarage.pl/
— Nie będziesz musiał się niczym zajmować — przyznał niemal od razu, choć doskonale wiedział, że przyjdzie mu złamać tę obietnicę znacznie szybciej niż mógłby przypuszczać. — Ogarnę to sam. Nie zabiłem go do tej pory, to nie zabiję jeszcze długo, nie?
OdpowiedzUsuńYosoo nie pamiętał o wielu znacznie ważniejszych sprawach niż kwestia cyklicznego (i do tego odpowiednio dobranego) podlewania roślin; trudno więc było pokładać wiarę w jego aktualne zapewnienia, niezależnie od tego, jak gorliwe by one teraz nie były. Nie zamierzał zdradzać się z tym jednak wcześniej, niż byłoby to absolutnie konieczne. Wstał więc bez słowa, choć nie bez lekkiego, zaskakującego go, zachwiania i ruszył w kierunku biurka, by odłożyć doniczkę na nowe, wybrane bezmyślnie miejsce. Wcisnął ją - pewnie dość niefortunnie - między rząd segregatorów a monitor, licząc w duchu, że nie doprowadzi tym Yechana do czegoś przypominającego stan przedzawałowy. Ostatnim, czego chciał, było testowanie i tak mocno naruszonych już granic - szczególnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni, gdy pozwalał sobie na złamanie chyba każdej niepisanej zasady czy umowy, których naprawdę chciał się przecież trzymać. Problem polegał jednak na tym, że im bardziej Soo się starał, im więcej wysiłku wkładał w to, by działać dokładnie tak, jak wypadało, tym częściej popadał w wir nieprzewidzianych komplikacji, które koniec końców doprowadzały do licznych katastrof. Tych samych, od których tak bardzo chciał trzymać się z daleka.
— I nie czepiaj się płyt — dodał stanowczo, zajmując poprzednie miejsce i ponownie przetrząsając przypadkową zawartość jednego z kartonów, nim ta, wzorem wielu innych rzeczy, nie wylądowała w końcu na sypialnianej podłodze. — Słuchałem ich tak często i długo, że chowanie do pudełek nie miało najmniejszego sensu. Kładłem je gdziekolwiek, a kiedy wszędzie…na stole czy na szafce w sypialni, robiło się ich za dużo… nie chciało mi się szukać tych odpowiednich.
Mówiąc to wzruszył niedbale ramionami. Zdawał sobie sprawę, że podobne podejście do jakichkolwiek przedmiotów związanych z, tak bliską jego sercu, muzyką, mogło być dla Yechana dość zaskakujące, ale nie chciał poświęcać teraz temu zbyt dużej uwagi. Choć pewnie mógłby to wyjaśnić. Ubrać w sensowne słowa, bo przecież żadne z tych zachowań; podjętych niegdyś decyzji, nie miało związku z przypadkowością lub czystym niedbalstwem. Yosoo kochał muzykę, kochał to, co mu dawała - skrawek prawdziwej wolności, dzięki której mógł wyrazić to, co siedziało gdzieś w głębi niego, a z czego nie do końca zdawał sobie nawet sprawę. Kochał możliwości, które ze sobą niosła. Płyty były jednak tylko nośnikiem, niewinnym przedmiotem, który w jego oczach nie był niczym więcej niż… środkiem do celu. To nie sam krążek z nazwą ulubionego zespołu, pudełko z logiem wielkiej wytwórni czy zdjęciem podziwianego artysty miały dla niego największą wartość. Liczyło się to, co kryło się w środku. To, co ożywało wraz z pierwszym dźwiękiem, ruszało za odpowiednie struny, a potem zostawało z nim znacznie dłużej niż fizyczna obecność przedmiotu.
Były takie chwile, gdy potrafił odtwarzać jedną płytę - kilka wybranych piosenek - w kółko, bez końca. Aż zapisane na niej dźwięki stały się tłem dla codzienności, niezauważalnie wciskając się między poranne niedobudzenie, niezdrowy posiłek, czy te wstydliwe chwile, w których nie potrafił określić, czy bardziej chciałby krzyczeć czy po prostu zniknąć.
— To nie sama płyta jest istotna — szepnął, bardziej do samego siebie, choć przecież niewielka odległość, która dzieliła go od Yechana nie mogła stanowić dobrej bariery, za którą dałby radę ukryć te nieprzemyślane słowa. — Mógłbym równie dobrze zgrać wszystko na jeden dysk i wyrzucić resztę do kosza. Bo to przecież i tak siedzi w głowie, nie? Te dźwięki i momenty - to, gdzie byłem i co robiłem, gdy słuchałem czegoś pierwszy raz.
Zamilkł na moment, zupełnie tak jakby zawstydził się tym nagłym przypływem szczerości. Bo choć w ostatnim czasie coraz częściej pozwalał sobie na takie działania, teraz poczuł się obnażony znacznie mocniej niż by chciał. Szczególnie w obecności Yechana, wobec którego wciąż próbował balansować pomiędzy najczystszą miłością a dziwacznym lękiem przed kolejnym rozczarowaniem. Czubek palca odruchowo powędrował w stronę jego lekko rozchylonych ust, gdy Soo zdał sobie sprawę, że znowu otwierał się zbyt jawnie. Za bardzo. Ale tym razem coś się zmieniło. Nie musiał walczyć z ochotą by wstać i zatrzasnąć za sobą drzwi; by udawać, że nic, co wydarzyło się przed kilkoma sekundami, nie miało tak naprawdę miejsca.
Usuń— To… po prostu takie jest — dodał, nie patrząc na Yechana, jakby bał się, że jego spojrzenie mogłoby podważyć tę nagłą myśl. — Głupie, ale… mam wrażenie, że muzyka zostaje ze mną nawet jeśli wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Pochwycił w dłonie jedno z pudełek, spojrzał na nie przelotnie i odłożył bez słowa obok innych. Bez ładu; bez porządku. I może faktycznie wyglądało to na bałagan, może nawet na coś w rodzaju braku szacunku, ale… w tym chaosie skrywał swoją własną logikę. Jakiś język, którym przekazywał tak dużo, choć nie miał pewności, by ktokolwiek inny byłby w stanie coś z tego odczytać.
Yosoo nie potrzebował fizycznych pamiątek, by pamiętać. Nie chodziło o kolekcjonowanie. Muzyka była czymś więcej; była jak powietrze, którego nie widział, a które utrzymywało go przecież przy życiu. I pierwszy raz od bardzo dawna zrozumiał, że wstydził się już tego, jak banalnie mogło to brzmieć w czyichś uszach.
— Dlatego gitara była tak ważna — dokończył, podciągając kolana pod brodę. — Pozwalała tworzyć coś własnego.
Y.