06.01.2001 — syn prawniczki oraz inwestora — middle child — w latach szkolnych aspirujący pływak — student ekonomii — dorabiający jako kelner w fine dining — następca ojca w firmie — próba odnalezienia siebie od nowa — wraz z próbą naprawienia swoich błędów — INSTAGRAM
Rutyna pomagała mu zachować porządek. Wyznaczała mu rytm dnia, którego nie śmiał się zmienić.
Wstawał równo lub chwilę przed budzikiem o 5:50. Zawsze jadł śniadanie, nieważne jak bardzo mógł nie mieć na nie ochoty.
Idąc na uczelnie nigdy nie zbaczał z drogi po coś innego, niż kawę w pobliskiej kawiarni. Tak samo w drodze do pracy, czy na basen, aby nigdy nie utracić ułożonego w głowie planu dnia i wyznaczonych sobie, dopuszczalnych godzin.
To dzięki niezmiennej, trwałej rutynie był w stanie zdusić nerwy wywoływane przez pogoń za postacią idealnego syna, którym chciał być dla rodziców– dla ojca. Dzięki niej czuł się jakkolwiek pewny, bo wszystko szło zgodnie z jego myślą. Bo nie było możliwości, aby którykolwiek z elementów wymknął się spod jego kontroli.
Wierzył, że jej utrata równała się z końcem. Z przytłaczającą niepewnością, której nie potrafiłby zaradzić przed swoim kompletnym rozpadem, czego oddech i tak nieustannie czuł na swoim karku.
Myślał, że tak samo byłoby w momencie, kiedy wraz z cierpkimi, oszczędnymi słowami ojca, plan na przyszłość stracił na znaczeniu. Kiedy każdy element rutyny sprawiał wrażenie bezsensownego, a on sam nie potrafił do niej wrócić bez stającego w gardle oddechu i zalewających wyrzutów sumienia, mimo przekonania, że zrobił dobrze.
Bo jeszcze wtedy nie dopuścił do siebie możliwości na zmiany.
Kiedyś tak przerażające. Będące czymś, czego unikał niczym ognia i robił wszystko, aby im zapobiec.
Teraz pozwalające mu popaść w nowy rytm. W nową rutynę, w której równo ułożone książki i wiecznie pościelone łóżko były zastąpione przez nierówne stosy kaset i płyt muzycznych oraz zbyt jaskrawą, rzuconą bezładu poduszkę na czarną pościel.
Codzienne śniadania ustępowały miejsca wydłużanym na siłę porankom, byleby spędzić kilka minut dłużej w obecności ciepłych ramion i mamrotanych w kark słodkich słów.
A wcześniej niezłamana potrzeba zachowania porządku i kontroli nad życiem powoli zostawiała coraz więcej miejsca na, kiedyś tak przecież znienawidzone, zmiany. Sprawiające wrażenie o wiele mniej przerażających, kiedy nie musiał radzić sobie z nimi sam.
Wstawał równo lub chwilę przed budzikiem o 5:50. Zawsze jadł śniadanie, nieważne jak bardzo mógł nie mieć na nie ochoty.
Idąc na uczelnie nigdy nie zbaczał z drogi po coś innego, niż kawę w pobliskiej kawiarni. Tak samo w drodze do pracy, czy na basen, aby nigdy nie utracić ułożonego w głowie planu dnia i wyznaczonych sobie, dopuszczalnych godzin.
To dzięki niezmiennej, trwałej rutynie był w stanie zdusić nerwy wywoływane przez pogoń za postacią idealnego syna, którym chciał być dla rodziców– dla ojca. Dzięki niej czuł się jakkolwiek pewny, bo wszystko szło zgodnie z jego myślą. Bo nie było możliwości, aby którykolwiek z elementów wymknął się spod jego kontroli.
Wierzył, że jej utrata równała się z końcem. Z przytłaczającą niepewnością, której nie potrafiłby zaradzić przed swoim kompletnym rozpadem, czego oddech i tak nieustannie czuł na swoim karku.
Myślał, że tak samo byłoby w momencie, kiedy wraz z cierpkimi, oszczędnymi słowami ojca, plan na przyszłość stracił na znaczeniu. Kiedy każdy element rutyny sprawiał wrażenie bezsensownego, a on sam nie potrafił do niej wrócić bez stającego w gardle oddechu i zalewających wyrzutów sumienia, mimo przekonania, że zrobił dobrze.
Bo jeszcze wtedy nie dopuścił do siebie możliwości na zmiany.
Kiedyś tak przerażające. Będące czymś, czego unikał niczym ognia i robił wszystko, aby im zapobiec.
Teraz pozwalające mu popaść w nowy rytm. W nową rutynę, w której równo ułożone książki i wiecznie pościelone łóżko były zastąpione przez nierówne stosy kaset i płyt muzycznych oraz zbyt jaskrawą, rzuconą bezładu poduszkę na czarną pościel.
Codzienne śniadania ustępowały miejsca wydłużanym na siłę porankom, byleby spędzić kilka minut dłużej w obecności ciepłych ramion i mamrotanych w kark słodkich słów.
A wcześniej niezłamana potrzeba zachowania porządku i kontroli nad życiem powoli zostawiała coraz więcej miejsca na, kiedyś tak przecież znienawidzone, zmiany. Sprawiające wrażenie o wiele mniej przerażających, kiedy nie musiał radzić sobie z nimi sam.
ODAUTORSKO
[Może i dzbanuszek, ale nasz... >.< wpadniemy zaraz kontynuować cyrkowanko]
OdpowiedzUsuńWyobrażał to sobie zupełnie inaczej. Yosoo miał tę wyjątkową przypadłość, by poddawać się w pełni własnym wizjom dotyczącym świata nawet wtedy, gdy te odbiegały od rzeczywistości w niemal każdym szczególe. O ile wcześniej było to jedynie kolejnym frustrującym nawykiem (pewnie też nieco naiwnym), który dałoby się ignorować przy odrobinie dobrej woli, o tyle teraz sprowadziło na niego falę nieprzewidzianych emocji, z którymi nie potrafił sobie sprawnie poradzić. Wiercił się na krześle, które z niewiadomych powodów, wydawało się teraz potwornie niewygodne i starał się nie oszaleć z nadmiaru zgromadzonych informacji i wrażeń. Nie wiedział, co irytowało go teraz bardziej; czy był to nieznośny dźwięk przycisków na klawiaturze jego wysłużonego laptopa, stukających rytmicznie, gdy wpisywał w wyszukiwarkę kolejne frazy dotyczące potencjalnej pracy, której mógłby się podjąć; czy może fakt, że na kilkanaście wysłanych wiadomości, nie otrzymał jeszcze żadnej odpowiedzi. A może chodziło o coś zupełnie innego - coś, do czego wracał myślami, choć ze wszystkich sił starał się utrzymać je w ryzach? O poprzednią noc i rozmowę następującą zaraz po rozkosznej bliskości, której nie odmówili sobie w końcu po tak długiej przerwie? Soo zacisnął zęby na dolnej wardze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
OdpowiedzUsuńJesteś taki idealny. Przecież nie kłamał. Te trzy słowa wydostały się z jego ust w pełni naturalnie i chyba też trochę nieświadomie, ale nie było dowodu, który mógłby mocniej utwierdzać teraz kogoś w ich prawdziwości. Gdyby tylko mógł, powtarzałby to codziennie, bez przerwy, tak długo, aż Yechan nie przyznałby mu racji, zawierzając w końcu obrazowi, który tak wyraźnie malował się w umyśle Yosoo. Idealny w każdy calu, w każdym geście i słowie. Z każdą wadą i decyzją doprowadzającą do katastrofy. Idealny w braku perfekcji, którą próbowano zaszczepić w nich obu, od kiedy tylko pojawili się na świecie. W wyprasowanej koszuli i rozciągniętej koszulce. Z wyuczonym uśmiechem i z włosami wywiniętymi w każdą możliwą stronę, gdy dopiero wybudzał się ze snu. Obiecał sobie, że do tego wrócą. Że nie pozwoli, by tak ważny temat odszedł w zapomnienie, przykryty obowiązkami kolejnych dni i setką wzajemnie napędzających się myśli, z których każda jedna dotyczyła tematów tak odległych. Nie rozumiał - nie potrafił się w tym odnaleźć - dlaczego reakcja Chana nie była taką, jakiej się spodziewał. Dlaczego nie chciał (a może też nie mógł) po prostu przyznać mu racji i przyjąć jedno z najprawdziwszych wyznań, które Soo zdradził dobrowolnie i tak jawnie.
Z natłoku nieproszonych myśli wyrwał go dopiero głuchy dźwięk, którego nie potrafił w pierwszej chwili przypisać do niczego, co znane. Potrzebował kilku sekund, by pojąć, że powodów jego zaistnienia powinien doszukiwać się w poczynaniach Fanaberii, która niezrażona wcześniejszymi niepowodzeniami, nieustannie próbowała dostać się do zawartości wciąż nierozpakowanych kartonów. Przez chwilę chciał wstać i przerwać tę kocią farsę, ale wszystko to, z czym się właśnie mierzył, przytłoczyło go do tego stopnia, że nie nie znalazł w sobie siły nawet na to. Na pokonanie kilku niewielkich kroków i przejęcie w ramiona niewielkiej, futrzastej kulki, która z każdą godziną czuła się w mieszkaniu Yechana coraz swobodniej. Może nawet swobodniej niż sam Soo. W innych okolicznościach pewnie by go to ucieszyło. Stanowiłoby kolejny powód do tego, by jego usta rozciągnęły się w szerokim i szczerym uśmiechu; może dałoby początek czemuś więcej, do czego wracałby pamięcią w chwilach, gdy jego ciało zatapiałoby się w codziennych trudnościach. Tym razem jednak wyglądało to zupełnie inaczej, a Soo nie umiał znaleźć ani w sobie, ani w zastanych warunkach niczego, co uznałby za pozytywy. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał.
— Channie, poddaję się, nie dam rady — jęknął żałośnie, gdy poczuł za plecami znajomą, upragnioną obecność. Oddałby naprawdę dużo, by wykorzystać ten czas inaczej, choć poszukiwanie pracy było przecież jego decyzją. Niewymuszoną. Zamknął laptop z głuchym trzaskiem i oparł na nim czoło, mamrotając pod nosem kilka niezrozumiałych słów, byle tylko znaleźć ujście dla gromadzących się w nim teraz emocji. — Nigdy niczego nie znajdę, wyląduję pod mostem i zje mnie własny, niewdzięczny kot.
Usuń[let's go, baby! ]
Yosoo